Blog - Stowarzyszenie Wychowanków Harcmistrza Władysława Skoraczewskiego

Idź do spisu treści

Menu główne

"Mój pierwszy raz"

Opublikowany przez w Wspomnienia · 25/6/2012 11:50:10

Baszka von Hanff  07/06/2019
Mój pierwszy raz...
Był rok 1964. Rozpoczęłam właśnie naukę w Technikum Poligraficznym w Warszawie, gdy w październiku zjawił się w mojej klasie gość, wprowadzony przez profesorkę od polskiego. Ubrany był w dziwny mundur, nie wiedziałam kto to? I po co przyszedł?
"Nazywam się Władysław Skoraczewski" - zaczął, i popłynęła piękna opowieść o operze, chórze, harcerstwie...
Słuchałam, oczarowana, lecz do głowy by mi nie przyszło, że mogłabym śpiewać. Jak to? Ja? Beztalencie kompletne, pełne kompleksów, nie, nie, to nie dla mnie...
Koleżanka z ławki zaczęła mnie na przerwie gorąco prosić, żebym z nią poszła na spotkanie z chórem, bo ona tak by chciała śpiewać, ale się wstydzi... No, dobra, mówię, pójdę z Tobą, ale tylko dla towarzystwa. No i poszłyśmy.
Była niedziela rano. Gmach Teatru był ogromny, a ja mała, chuda... Jakoś odnalazłyśmy wejście dla artystów i weszłyśmy. Nawet nie wiem jak znalazłam się w dużej sali. Przy fortepianie siedziała jakaś pani a na krzesełkach dużo osób. Nadeszła pora na koleżankę. Podeszła do fortepianu i po paru chwilach odeszła, zawiedziona, bo nie zdała...
I wtedy wezwali mnie. Podeszłam i mówię, że ja tylko z koleżanką, dla towarzystwa... A pani zagrała kilka dźwięków i kazała mi je powtórzyć; no to powtórzyłam. Potem inny zastaw, powtórzyłam. Potem pyta czy znam jakieś piosenki. Znałam. No to śpiewaj; zaśpiewałam... A pani mówi, dobrze, jesteś altem. Nie wiedziałam, o czym mówi...
A potem, w każdą niedzielę rano biegałam do Teatru... I śpiewałam, poznawałam muzykę, uczyłam się nowych piosenek, pieśni. Przekonałam starszego brata, by ze mną poszedł; przyjęli go do tenorów. W każdą niedzielę, na zmianę wyśpiewywaliśmy naszej Mamie wszystko, czego się nauczyliśmy...
Minęła jesień, zima, w lutym umarła nasza Mama. Przestaliśmy chodzić do Teatru. Nic nie miało sensu. Był tylko ból i łzy... Po pewnym czasie jednak postanowiliśmy pójść. Nie było zajęć. Wszyscy zgromadzili się w dużej sali, na środku było małe, sztuczne ognisko, a druh Skoraczewski przyjmował od kilkorga młodych ludzi jakieś przyrzeczenia i dawał im krzyże, harcerskie.
Stanęliśmy z boku, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, gdy raptem podszedł do nas druh Władek i spokojnie spytał: co się stało? Tadek z trudem wydusił z siebie, że nasza Mama... a ja płakałam... I raptem poczułam na sobie ogrom ciepła, przyjaźni, zrozumienia, i wielkiej, wielkiej Miłości, gdy stałam a Druh obejmował mnie i Tadka... I nic nie powiedział. A ja czułam, jak mi bije serce... I tylko usłyszałam: proszę, przychodźcie na próby...
Śpiewałam w chórze. Twarzą do dyrygenta, twarzą do publiczności. Między chórem a pulpitem była orkiestra, duża orkiestra symfoniczna w pełnym składzie. Chór też był duży, ponad sto osób. W programie koncerty tak były ułożone by i chór i orkiestra miały momenty wypoczynku. Kiedy więc orkiestra grała Tańce Węgierskie Brahmsa albo uwerturę do Carmen Bizeta mieliśmy okazję słuchać. Urzeczeni pracą dyrygenta, który delikatnymi ruchami batuty wywoływał nową falę dźwięków i kolejna grupa instrumentów grała swoją frazę a my zamykaliśmy kciuki w pięściach. Tak bardzo zależało nam na tym, aby solo wiolonczel wybrzmiało najciemniej a trąbka weszła w odpowiednim momencie i czysto brzmiała. Byliśmy dumni z naszej orkiestry.
Sytuacja odwracała się, gdy chór śpiewał a’capella a do słuchaczy przyłączała się cała orkiestra. Kiedy śpiewaliśmy kołysankę Maklakiewicza do słów Gałczyńskiego "Kochanie moje, kochanie, dobranoc, już jesteś senna" i brzmiał już ostatni akord, długie piano tak trudne do wyśpiewania, podziw członków orkiestry dodawał nam skrzydeł. Najwyżej ceniliśmy cichy aplauz smyczkami o pulpity.
Po tamtych muzycznych czasach został mi do dzisiaj nawyk słuchania ORKIESTRY odwrotnie. Dla mnie skrzypce muszą być po prawej stronie a wiolonczele i kontrabasy po lewej. Kiedy słucham muzyki płynącej ze słuchawek nie ma problemu, wystarczy inaczej je inaczej założyć. Lecz na koncercie w filharmonii trudno mi się skupić - przecież nie mogę siedzieć tyłem do sceny!...


 Karol Stępkowski - fragment z własnej biografii 3/10/2015
"Władysław Skoraczewski - bas baryton opery jeszcze w Romie, a potem w Teatrze Wielkim. Świetnie śpiewał m.in. tytułową rolę w "Don Pasquale" Donizettiego. Był mały, łysy i miał gołębie serce. Panował nad prawie dwustuosobowym zespołem harcerskim. Charakterystyczny, z niebywałym temperamentem scenicznym i szaloną vis comica. Potrafił rozśmieszyć każdego. Popisowym jego numerem był pantomimiczny pokaz jedzenia owoców. Przebojem były winogrona, brzoskwinie  i soczyste gruszki klapsy. Staliśmy na praktykablach, tzn. chór i orkiestra w harcerskich mundurach, a nasz Szef przy pulpicie dyrygenckim niezwykle sugestywnie żarł owoce. Sok spływał mu po rękach, zlizywał go z palców i przewracał oczami. Był tak śmieszny, że nie mogliśmy zachować powagi. Pamiętam, jak kiedyś druhna z sopranów pięknie się posiusiała ze śmiechu. Niestety robił to bardzo rzadko. W Ciechocinku na koncercie zaśpiewał jeden jedyny raz "Polesia Czar To Dzikie Knieje i Moczary"...- Cały zespół się popłakał. Podobno śpiewał dla jakiejś kuracjuszki. Miał jeszcze jeden dar - potrafił snuć gawędy przy ognisku. Mówił piękną polszczyzną, bardzo obrazowo i wzruszająco. A myśmy śpiewali. Nikt mi tego nie zabierze. Śpiewałem u Niego solo, co było wyróżnieniem, m.in. "Zuzannę", i zapowiadałem koncerty. To było coś..."



Eugenia Mazurek (fragment wywiadu z 21/06/2006r. Archiwum Historii  Mówionej) wpis 10/09/2014

  W czasie okupacji mieszkałam na Złotej i niedaleko mnie w prywatnym domu na trzecim piętrze była zorganizowana kaplica, maleńka kaplica i tam przychodził w niedzielę śpiewać chór od Wszystkich Świętych. To było coś wspaniałego, bo w czasie tej mszy wnosili cząstkę polskości. Nie mogłam się tej mszy [doczekać], żeby tam posłuchać. Wspaniałe brzmienie było. Prowadził ten zespół najpierw syn organisty (ale nie pamiętam w tej chwili, jak się nazywał), a ponieważ wydawał lewe metryki dla ludności żydowskiej, więc zabrali go i zginął, nie wiem, czy rozstrzelany, w każdym razie ten zespół śpiewający potem przejął Władysław Skoraczewski, który później okazało się, że był harcerzem. Biegałam na te msze święte, żeby usłyszeć albo odczuć kawałek polskości. To było takie naładowanie na cały tydzień. Wspaniale to... takie brzmienie chóru było, że człowieka ciarki przechodziły, jak się słuchało.
  Biegałam na Złotą, żeby słuchać chóru kościelnego, ponieważ śpiewali wspaniale. A miałam prawie słuch absolutny, więc chciałam zobaczyć dyrygenta, ale żeby zobaczyć dyrygenta, to trzeba było się przedrzeć przez ścisk kaplicy, bo tam była głowa przy głowie, że może mieli ludzie do mnie pretensję, że się przepycham, ale koniecznie chciałam zobaczyć. No i zobaczyłam takiego pana w wieku dwudziestu paru lat, troszkę łysawego, troszkę uszy odstające. Patrzę, że jak on dyryguje, to oczy ma zamknięte, ale brzmienie jest fantastyczne. Jak wróciłam do Warszawy z mamą, to pierwsza rzecz – zaczęłam szukać kontaktów szaroszeregowych. Na Wiejskiej była komenda chorągwi (Wiejska 17 czy 19) i już miałam kontakt z moją hufcową okupacyjną, która mi poleciła zorganizowanie drużyny. Już byłam wtedy drużynową. Wchodzę kiedyś do komendy chorągwi i patrzę – jest pan dyrygent z kościoła w mundurze harcerskim. I się okazuje, że to jest podharcmistrz jeszcze wtedy, potem już harcmistrz Władysław Skoraczewski. Pytam mojego hufcowego (Stefan Sosnowski był hufcowym): „Słuchaj, kto jest ten pan?”, a on mówi: „To jest taki druh Skoraczewski, śpiewak, artysta. Będzie u nas organizował chór. We wtorek będzie przesłuchiwał kandydatów do chóru. Przyjdź, zobaczymy”. Nie trzeba było mi dwa razy powtarzać, ponieważ wiedziałam, jak prowadził chór kościelny, więc myślę sobie: tutaj też będzie dobrze prowadzony. Okazało się, że zostałam pierwsza przesłuchana przez druha Skoraczewskiego. Tam nas było jakieś piętnaście czy dwadzieścia osób wtedy już na pierwszym spotkaniu. No i tak się zaczęło. A już w grudniu śpiewaliśmy kolędy na Pasterce, tego samego roku, po dwóch miesiącach pracy.
  Potem byliśmy zapraszani do Prezydium Rady Ministrów na jakieś zebrania starszyzny harcerskiej. I jeździliśmy po Ziemiach Odzyskanych jako chór w wagonach towarowych, jeden wagon towarowy z pryczami trzypiętrowymi, z trzypiętrowymi pryczami, a dziewczyny miały drugi swój wagon. Objeżdżaliśmy Mazury i całe Ziemie Odzyskane z koncertami polskiej pieśni patriotycznej i ludowej. Ludzie byli tak spragnieni polskiej pieśni, że myśmy mieli na koncertach tłumy ludzi. A ponieważ brzmienie było dobre, bo nasz dyrygent miał słuch kapitalny i śpiewaliśmy nie gorzej od chóru kościelnego, to były wspaniałe, niezapomniane chwile. Jak się nawiązywało łączność ze słuchaczami!
  Mieliśmy kiedyś koncert w Operze Leśnej w Sopocie. Oczywiście, mnóstwo ludzi. Proszę sobie wyobrazić, dokąd śpiewaliśmy na deszczu, nikt się nie ruszył, ale zerwała się taka ulewa, że trzeba było koncert przerwać. Jakie było nasze zdumienie, kiedy towarzystwo pod drzewami przeczekało ulewę i wróciło na koncert z powrotem.
  Chór harcerski w 1949 roku musiał przestać być chórem harcerskim, ponieważ władze państwowe zlikwidowały wtedy harcerstwo, a byliśmy ze sobą tak zżyci, że trudno było się rozstać, i dyrygent wpadł na świetny pomysł, powiedział: „Słuchajcie, przejdziemy wszyscy do SP”. To była organizacja „Służba Polsce” i każdy młody człowiek musiał przejść przez tę służbę. Polegała na tym, że gdzieś tam trzeba było wyjeżdżać i pracować, tak jak oni sobie życzyli ci, którzy tę służbę organizowali. Dzięki temu, że myśmy przeszli do SP, razem stanowiliśmy reprezentacyjny chór SP, zamieniliśmy tylko mundury harcerskie na cywilne sukieneczki i ubrania, ale nie przestaliśmy być grupą harcerską, absolutnie, do tej pory jest tak, jak powinno być u nas w harcerstwie. Tak że to są wspaniałe chwile. Pan Bóg mi dał takie ciekawe życie.
  Obecnie nasza działalność polega na tym w tej chwili, że raz w miesiącu spotykamy się u koleżanki, żeby sobie pośpiewać. Śpiewamy, obchodzimy swoje imieniny... Teraz nie mogę jeździć na takie dłuższe spotkania, jak było w Broku cztery dni, bo w pasiece muszę pomagać mężowi, bo w tej chwili na przykład musi wirować, więc trzeba mu troszkę pomóc. Jak jest praca w pasiece, to nie mogę męża samego zostawić. Z tego chóru mamy prawie dwadzieścia harcerskich małżeństw, ja też jestem jednym z takich harcerskich małżeństw. Z tych chórowych małżeństw naszych osiemnaście par było dokładnie. I spotykamy się, śpiewamy, składamy sobie życzenia. Teraz niedawno obchodziliśmy uroczystość pięćdziesięciolecia ślubu jednego naszego harcerskiego małżeństwa.
  Przychodzi około czterdziestu do pięćdziesięciu osób, ale samych chórzystów już jest troszkę mniej, bo przychodzą z mężami.


Krysia Lazar (Ogarek) Wpis 23-05-2013
To było tak ..... czyli moja przygoda z harcerstwem.

          Zaczęło się od moich urodzin, bo moja mama była przedwojennym instruktorem harcerskim na Śląsku. Prowadziła tam drużynę dziewcząt, uczestniczyła z nimi w Międzynarodowym Zjeździe Skautingu w Spale w 1932, zjeździła obozami całą Polskę włącznie z Kresami. Jej opowieści o przygodach z tym związanych były częścią mojego dzieciństwa. Nic więc dziwnego, że kiedy po śmierci Stalina zaczęto odbudowywać ZHP, mama momentalnie wsparła moją chęć zostania harcerką. Kiedy byłam w 5-6 klasie (1955-56) moja wychowawczyni, p. Maria Sitowicz, przedwojenna i okupacyjna harcerka, zaproponowała mi, żebym zajęła się drużyną zuchów. Na biwaku w podwarszawskich lasach, o świcie, przy wschodzącym słońcu i rozpalonym ognisku złożyłam przyrzeczenie harcerskie (obecnych było 5 instruktorów i 5 nowicjuszy składających przyrzeczenie). Na kursie drużynowych zuchów poznałam wtedy Krysię Gendek, która jak się okazało także mieszkała na Powiślu. I tak zawiązała się nasza przyjaźń trwająca do dziś. W lecie pojechałyśmy na obóz drużynowych zuchów do Karwicy na Mazurach. Miałyśmy po 13 lat, pierwszy raz rozbijałyśmy namioty, piłowałyśmy drewno na prycze i je budowałyśmy, pełniłyśmy nocne warty, w dni dyżuru kuchennego, na ognisku, gotowałyśmy posiłki dla całego zgrupowania. Myłyśmy się w potoku, co spowodowało komentarz mojej mamy odbierającej mnie na dworcu po obozie : "nigdy nie widziałam tak brudnego dziecka". A ja przecież myłam sie codziennie rano i wieczorem! Komendantką naszego podobozu była druhna Lidka Samborska, żołnierz AK. Przy ognisku czytała nam Małego Księcia. Na obozie uczyłyśmy się alfabetu Morse'a, co zaowocowało wysłaniem do mamy kartki z dniem i godziną powrotu z obozu napisaną tymże alfabetem. Mama dekodowała tą wiadomość wraz z całym biurem !
           Gdzieś na wiosnę dowiedziałyśmy się z Krysią, że powstaje chór harcerski. A ponieważ lubiłyśmy śpiewać, postanowiłyśmy się zgłosić. Którejś niedzieli wybrałyśmy się na Plac Bankowy, do nowo odbudowanego pałacyku, w którym zastałyśmy trochę młodzieży, rozstawione w holu krzesła i fortepian. Druh (Władysław Skoraczewski - Władek) wziął nas do fortepianu, kazał coś zaśpiewać, powtórzyć nutki i skierował nas do altów. I tak zaczęły się nasze zespołowe niedziele. Najpierw na Placu Bankowym, potem w Romie a następnie w Teatrze Wielkim. Powstał zastęp Żab, z Krysią Gendek jako zastępową, Iwoną Chlaściak, Gugą, Lodzią Brudzińską (późniejszą solistką Operetki Warszawskiej), Wandą Królicką, kilkoma dziewczynami z orkiestry, a po jakimś czasie dołączyła do nas moja siostra Hanka. Z latami skład zastępu się zmieniał. Odeszła Wanda, Lodzia, Guga. Krysia wyszła za mąż. Nową zastępową wybrałyśmy Rudą Baśkę, dołączyły do nas resztki Wilg i powstał zastęp Wilgożaby. Z tym okresie była w naszym zastępie Zosia Pretzel.
           Potem były koncerty, wyjazdy, obozy, ogniska. Dużo tego było. Pierwszy wspólny wyjazd Zespołu, to chyba było gdzieś na Wielkanoc, do Skolimowa na kilka dni. Mieszkaliśmy w ośrodku, który należał do zespołu Skolimów, a teraz znajduje sie tam Dom Starego Aktora. To było takie zapoznawanie się z sobą poza próbami. Były wyjazdy na koncerty w ciągu roku szkolnego. Pamiętam taki wyjazd do Krakowa, zimą, autobusami. Kiedy dojechaliśmy do Krakowa, okazało się, że warunki drogowe są tak koszmarne, że nie ma możliwości powrotu tego samego dnia. Władek zorganizował wtedy nocleg, gdzieś przy Bramie Floriańskiej, jedzenie w stołówce Świętej Zyty, oraz wspaniałą zabawę taneczną. Rodziców powiadomiono komunikatami w radiu, że wrócimy następnego dnia. Radość dla nas, bo było ciekawiej niż następnego dnia iść do szkoły. Dla mnie najfajniejsze były pierwsze obozy, kiedy jeździliśmy wojskowymi ciężarówkami, z całym naszym majdanem czyli rozkładanymi pryczami, kocami itd. Mieszkaliśmy głównie w szkołach, szykując własne śniadania i kolacje, zaś obiady Władek wykupował w różnego rodzaju jadłodajniach. Co jakiś czas zmienialiśmy miejsce postoju, i wtedy jazda do następnego miejsca nazywała się "przelotem". Celem było koncertowanie. Na początku głównie Mazury, które dopiero co otwarto dla turystyki. Przodem jechał zastęp kwatermistrzowski, który decydował o rozmieszczeniu pomieszczeń dla Komendy i zastępów oraz rozklejał plakaty o naszym koncercie. W większości wsi, zaraz po przyjeździe, Władek ustawiał nas w czwórki i maszerowaliśmy przez wieś (pod stopami głównie okropne ʻkocie łbyʼ) śpiewając na zachętę, zapraszając na koncert.

Kilka wspomnień :
-        w Gietrzwałdzie padało, ustawiliśmy praktykable i orkiestrę w stodole. Zamiast oświetlenia, na każdym pulpicie stała zapalona świeca. Baśka Załoga, perkusistka, grała na ksylofonie z czterema świecami ustawionymi na nim. Soliści śpiewali ze świecami w rękach. Była zabawa !
-       w jednej z wsi podeszły do nas dwie kobiety pytając nas o Warszawę. Okazało się, że są to Warszawianki, które opuściły stolicę w wyniku Powstania Warszawskiego i nie udało im się tam już wrócić. Warszawa była wtedy miastem zamkniętym, na zamieszkanie potrzebna była zgoda władz. Pytały nas czy urodziłyśmy się w Warszawie. O ile pamiętam, to tylko jedna z nas odpowiedziała, że tak. Czułyśmy się winne, że one nie mogą tam wrócić.
-    obóz pod Grunwaldem, chyba 1960 w okrągłą 550-tą rocznicę bitwy, mnóstwo podobozów. Nasz zespół, Gawęda, zespół Mikulczyce i inne zespoły. Mamy wystąpić na głównych obchodach. Dotąd pamiętam ten wieczorny koncert na Polu Grunwaldzkim, który rozpoczęliśmy Bogurodzicą. Ciarki mi szły po plecach.
-    Śpimy w wielkich namiotach, na rozkładanych pryczach bez materacy. Zimno koszmarnie, mamy po 2 liche, cienkie koce wojskowe. Łączymy prycze i koce, i żeby to wytrzymać dodatkowo zakładamy dzienną odzież na piżamy oraz wszystkie posiadane skarpety. Dylemat zbyt wąskich spodni, Krysia Gendek rozwiązuje zakładając najpierw spodnie a na to piżamę. Zadziwiła nas wszystkie.
-         wysyłają dziewczyny do kuchni obierać ziemniaki dla wszystkich podobozów. Chłopcy z orkiestry postanawiają nas wesprzeć i towarzyszą nam grając bardzo fajny jazz.
-        zaczepia mnie jakaś dziewczyna z innego podobozu, prosi żebym przekazała czekoladę dla Jasia Kryńskiego (wpadł jej w oko). Przekazałam.
-         Władek miał zwyczaj drzemki popołudniowej na pryczy ustawionej na małym pagórku. Chłopcy, chyba z zastępu Pratchawców, promujący akurat piosenkę: Stary zasnął, stary zasnął, .. ustawiają słynny drogowskaz z napisem STARY oraz obracanym trójkątem mającym opcje : ZASNĄŁ, WYBYŁ, CZUWA. Sama byłam w sytuacji, gdy ktoś obcy pytał o druha, i dzięki temu drogowskazowi mogłam go  poinformować, że druh właśnie ucina sobie drzemkę.
-      ognisko w czasie pobytu w Ukcie na Mazurach. Andrzej Sobczyński ("Zebin") podkochuje sie w Adze Rajkowskiej (solówka "Cygana pokochałam ja.."). Wszyscy o tym wiedzą, ale Aga jest niełaskawa. Andrzej wykonuje na ognisku numer : jest włóczęgą (gra na skrzypcach "Po dzikich stepach Zabajkału - czyli włóczęga..."), niemową (pokazuje, że porozumiewa się za pomocą skrzypiec). Na pytanie co go do nas przygnało gra "Bo miłość to cygańskie dziecię.." - czyli miłość. Na pytanie kogo kocha gra "Cygana pokochałam ja " czyli chodzi o Agę. No i wreszcie zapytany jak chce przekonać Władka, żeby pozwolił mu z nami zostać, gra "Polesia czar..." ulubioną jego piosenkę. Wydaje się, że po tym wystąpieniu Aga była dla niego łaskawsza.
-      pobyt w Olsztynie.
-       Zebina (siostra Andrzeja), wiolonczelistka, słynie z najdłuższych lakierowanych paznokci na obozie. Kiedy podpada, Władek z satysfakcją podrzuca jej szorowanie kotłów jako karniaka. Dotąd to widzę.
-        Andrzej Królicki dokarmia przygarniętego przez kuchnię kotka mlekiem z dorzucanymi do niego muchami.
-      Przygarnięty przez chłopców piesek wzbudza mieszane emocje. Władek krzyczy, że pies nie jest prawidłowo odżywiany, bo albo chodzi z zapadniętymi bokami, albo jest tak przejedzony, że nie może się ruszać.
-       Przygarnięty kotek, siusia regularnie pod pryczą "Solskiego" (Edek Lach, student szkoły teatralnej, na tym obozie robił konferansjerkę). Chłopcy twierdzą, że kotek usłyszał Solskiego, jak mówił, że nie cierpi kotów.
-           Maciek Jezierski budzi wszystkich o bladym świcie swoimi ćwiczeniami na waltorni, z którą "ukrył" się w kuchni w suterynie. To był dopiero pogłos.
-         z powodu bardzo złej pogody, rodzaj ogniska w sali gimnastycznej. Jeden z zastępów proponuje numer kabaretowy : wszyscy w krótkich spodenkach, zgrabne nogi połączone w kostkach sznurkiem, żeby wykonywać ruchy w sposób zsynchronizowany, piosenka : "Stoi Andzia w ogrodzie, po kolana we wodzie, w koszuli, przez majtek, na nago!" podparta tańcem i odpowiednią gestykulacją. Wszyscy turlali się ze śmiechu.
-         zastęp Żab podpadł Władkowi więc dostałyśmy jako karniaka: podać kakao na śniadanie dla całego zespołu. Problemem było to, że rozrobić kakao z proszku, w menażkach dla około 150 osób nie jest łatwo. Wyglądałyśmy jak czarownice ucierające jakieś podejrzane mikstury.
-        w tejże kuchni, przejmując dyżur po zastępie z orkiestry, zauważyłyśmy jakiś dziwny, paskudnie wyglądający tobołek, zwisający z krzesła na przybrudzonym konopnym sznurku. Po bliższej inspekcji, okazało się, że była to wymyślona przez poprzedników i użyta poprzedniego wieczora metoda na bezfusowe zaparzenie herbaty na kolację. Zawiniątko było męską chusteczką do nosa zawierającą liście herbaty. Zastanawiałyśmy się na ile czysta była ta chusteczka.
-        Szkoła Marynarki Wojennej na Oksywiu: wszystkie dziewczyny mieszkają w jednej olbrzymiej sali, łazienka jest piętro wyżej. To był niezły slalom, żeby tam dotrzeć pomiędzy siedzącymi na schodach studentami uczelni. Na dodatek, wszyscy marynarze zwracali się do nas per Lala...
-         po kilku dniach, Władek ogłosił, że ponieważ wojsko bardzo źle znosi obecność tak wielu dziewcząt oraz nasze zespołowe sympatie, wydaje zakaz chodzenia w cywilnych ciuchach (tylko mundurki), a także zakaz chodzenia w parach i trzymania się za ręce. Oczywiście natychmiast zaczęłyśmy chodzić ze swoimi sympatiami trzymając się za ręce za pośrednictwem sznurka, słomki i każdej łatwo dostępnej "przedłużki".
-         na którymś obozie Władek przez dłuższy czas zapowiadał zespołowi atrakcję pójścia do kina. Kiedy trwało to zbyt długo, nasz zastęp na kolejnym ognisku oświadczył : "w związku z nałogowym chodzeniem do kina, zastęp Żab odmawia obecności na następnym seansie". Następnego dnia Władek załatwił kino.
-        Malbork:  bal na zamku. Nie pamiętam kto to organizował, był tam nie tylko nasz zespół ale też dużo obcych ludzi. Orkiestra grała, wszyscy tańczyli. W momencie ogłoszenia końca balu tańczyłam akurat z Jurkiem Cieślawskim. Rozmawiając sobie, wyszliśmy z Zamku, w tłumie ludzi, nie zwracając uwagi na okolicę. W pewnym momencie okazało się, że ludzie, za którymi szliśmy porozchodzili się w różne strony i zostaliśmy sami na ulicy, w środku nocy, nie mając pojęcia gdzie jest nasza baza. Nie wiedzieliśmy w którą stronę iść, miasto było wymarłe. Po jakimś czasie, pojawił się na ulicy mężczyzna, ale nie wiedzieliśmy nawet o co go zapytać. Na szczęście był to Kuba czyli Andrzej Królicki, który wybrał się na nocną przechadzkę. Okazało się, że nasze lokum było na sąsiedniej ulicy! Od tego czasu, zawsze zapamiętywałam adres naszego nowego obozowego lokum.
-         Elbląg:  mieszkamy w koszarach. Dziewczyny w jednej bramie, chłopcy w innej. Przy bramach stoją wartownicy. Mamy jakąś okazję do celebrowania. Zapraszamy na wieczór dwóch przyjaciół zastępu Żab - Jurka Antepowicza (solista, kadra, więc ma wejście do budynku o każdej porze) oraz Karola Stępkowskiego, który tych przywilejów nie ma. Wobec tego, Karol dekuje sie pod łóżkiem "Rudej"( Baśka Milewska, aktualna zastępowa Żab), osłonięty dodatkowo kocem zwisającym z łóżka, aby przeczekać wieczorne mycie itd. Nagle do pokoju wpadają Alibabki i radośnie wykonują dwie sprośne przyśpiewki góralskie ("Hej ciesę się ja ciesę, że mi c... rosną.., oraz Krakowianka jedna...."). Karol pod łóżkiem z kocem w zębach żeby nie dać znaku życia, my zaśmiewające się z sytuacji.
-        á propos Karol Stępkowski. Miał sobie taką piosenkę chyba Zębatego "Uwiądł kwiat który niosłem Ci..". W pewnym okresie wykonywał ją na koncertach, oczywiście aktorsko (studiował wtedy w Szkole Teatralnej). Wykonanie polegało na ostentacyjnym trzymaniu kwiatu w sposób wskazujący na uwiąd, przy równoczesnym wybraniu jakiejś pani na widowni i śpiewaniu wyraźnie tylko dla niej. Zawsze było mi takiej pani żal. Bidulka nie wiedziała gdzie sie schować.
-         Kudowa:  Stasio Szymański (tancerz, solista) stojący na brzegu basenu, wsuwający jedną stopę do wody i wołający z wdziękiem "Ach, jaka zimna woda ...." (ach ta intonacja !). No i nasi koledzy małpujący to potem do znudzenia.
-          pobyt w Jeleniej Górze:  mieszkamy w olbrzymiej starej szkole. Okresowo nawiedza ją koszmarny smród dochodzący z fabryki celulozy, która gdzieś tam się znajduje. Wtedy nie pomaga żadne osłanianie twarzy, smród przenika wszystko.
-         Władek organizuje wycieczkę przez granicę do chyba Szpindlerowego Młyna. Dość dużo ludzi deklaruje pozostanie w obozie z powodu braku pieniędzy, więc Władek na apelu proponuje pożyczenie pieniędzy potrzebującym. Mnie także przekonuje i mówi, że oddam jak mama mi coś podeśle. Jedziemy, wracamy, po kilku dniach na apelu zostaje odczytana lista osób zadłużonych, które nie oddały pieniędzy. Czułam się niemożliwie upokorzona i wściekła. Po apelu poszłam do Władka i okropnie na niego nakrzyczałam, że wmówił mi tą pożyczkę, że nie dostałam jeszcze nic od mamy i że to była podłość. Po południu przychodzi do pokoju posłaniec z Komendy i mówi, że wzywa mnie Władek. Wchodzę, a Władek każe mi siadać, podsuwa mi napoczęty słoik z miodem, dużą łyżkę i mówi : Jedz miód i nie gniewaj się już na mnie. No i jak się gniewać ! Siedziałam, jadłam i gniew mi przeszedł. Władek potrafił przyznać się do błędu i przeprosić, nawet taką smarkulę jaką wtedy byłam.
-       przejazdy przez Cieplice zawsze wyglądały tak samo: Przez plandekę za szoferką wystawiał głowę Wojtek Ciepliński i wrzeszczał na całą okolicę: "Jestem Ciepliński a to są moje dobra !"
-         Wojtek Ciepliński był zaprzyjaźniony z Żabami (chodził z Hanką, później się z nią ożenił) i pamiętam taką historię: Jak to w PRL-u nie miałyśmy ani jednolitych, ani porządnych pantofli do występów na koncertach. Na pierwszym obozie, dziewczęta koncertowały w białych skarpetkach i czółenkach z kaloszy, które robiły wrażenie lakierek (widać do na zdjęciach). Gumowce na nogach nie należały do przyjemności, więc dziewczyny zaczęły kombinować i wymyśliły modyfikację tenisówek: wycięty rejon sznurowadeł żeby ukształtować coś jak czółenka, uczernione były przeważnie czarną pastą do butów. Któregoś razu, Hanka (moja siostra) wymyśliła sobie, że zamiast pasty użyje czarnego tuszu. I właśnie w Jeleniej Górze udała się na spacer z Wojtkiem, gdzie złapała ich burza. Kiedy dotarli do obozu, była wyczerpana, padła na pryczę, a my ze zdumieniem i pewnie z zazdrością patrzyłyśmy, jak Wojtek zdejmuje jej te pepegi z nóg, po czym gdy okazało się, że czarny tusz zafarbował jej całe stopy, przynosi miskę z wodą, mydło i szczotkę i szoruje jej te nogi. Trwało to dość długo, bo tusz nie chciał się zmyć, a my ...patrzyłyśmy.
-          na późniejszych obozach, często mieszkaliśmy w koszarach i tamże się stołowaliśmy. Przeważnie były to kantyny oficerskie, ale czasem zdarzały sie stołówki dla szeregowego wojska i wtedy bywało trudno. Te grochówki z pływającymi w nich płatami skóry ze szczeciną powodowały, że nie byłam w stanie nic jeść. Kiedyś wojsko dało na obiad rybę smażoną, tyle że jakimś cudem dla zespołu zostały już tylko rybie głowy ! 150 głów rybich na naszych talerzach! Na szczęście takie przypadki zdarzały się rzadko. Władek bardzo się starał, żebyśmy dobrze jedli, zdarzały się nawet wyjścia do dobrych restauracji.
-           Zielone koncerty:  ostatni koncert obozu zawsze nastrajał nas do robienia kawałów. To było totalne hulaj dusza. Kiedyś zapowiedziano występ Alibabek, a na scenę wbiegło sześciu wdzięczących się do widowni osiłków w krótkich spodniach. Na praktykablach głosy bez ustanku zamieniały się miejscami, co bardzo Władkowi utrudniało dyrygowanie. Kiedyś orkiestra umówiła się, że zamiast zapowiedzianego utworu, wykona Marsz Rakoczego, żeby Władek się pogubił. Władek jakoś się o tym dowiedział i po rozpoczęciu Marsza zostawił orkiestrę bez dyrygenta. Orkiestra się połapała, że bez dyrygenta nie da rady i "zapętliła" pierwsza frazę w kółko i w kółko. W rezultacie Władek musiał przyjść i "zdjąć" orkiestrę.
         Władek był jedyny w swoim rodzaju. Druh, nauczyciel, wychowawca, czasem ojciec. Jego rola w moim życiu jest nie do przecenienia. Długo bym tak mogła wspominać różne zdarzenia. Istotniejsze jest co mi dał Zespół, Władek, harcerstwo, muzyka. Nie chcę być pompatyczna i niełatwo o tym pisać. Dzięki Zespołowi miałam cudowne 10 lat, w okresie bardzo ważnym dla mnie. Miałam przyjaciół, dużo muzyki i wspaniały drogowskaz na życie.
          Być może niektóre z opisanych wydarzeń ktoś pamięta inaczej. Cóż. Lata lecą.
Czuwaj !


ALEKSANDER MACHNACZ - wpis z 21 lipca 2007
Do Władka jadę...
Był piękny, niedzielny majowy poranek. Poprzedniego dnia zarobiłem trochę grosza, grając na banjo w dixilandowej kapeli i dziś zamierzałem wydać część pieniędzy na kino. W planie miałem aż trzy filmy, a pierwszy z nich zaczynał się już przed południem. Wychodząc  z cuchnącej chemikaliami, za to ładnie odnowionej klatki schodowej, w nozdrza uderzył mnie zapach  zieleni, coraz bujniej zarastającej spore podwórko. Jego punkt centralny stanowił dosyć  wysoki wzgórek. Zimą służył dzieciarni jako zjeżdżalnia dla sanek, zaś wraz z nastaniem wiosny, nasza nieoceniona dozorczyni sadziła na nim cudownie pachnące kwiecie. Teraz, na szczyt pagórka wjeżdżały po wybetonowanej ścieżce matki z małymi dziećmi w wózeczkach  i zasiadały na kilku ławkach na plotki. Potężne drzewa stojące wokół chroniły je przed zbyt  natarczywymi promieniami słońca. Stałem i wdychałem cudownie rześkie powietrze. Do podwórka nie docierały zapachy ulicy, a poza tym Warszawa nie była jeszcze tak zmotoryzowana, jak dziś.  Do pierwszego seansu kinowego miałem jeszcze sporo czasu, więc postanowiłem się przejść. I tak, ówczesną ulicą Nowotki, a potem wzduż parku doszedłem do placu Dzierżyńskiego. Tam już wsiadłem w tramwaj. O tej porze wagon świecił pustkami. Podając konduktorowi abonament do skasowania, zobaczyłem siedzącego przed przednim pomostem Zebina. Na kolanach trzymał futerał ze skrzypcami. Byliśmy uczniami tej samej szkoły muzycznej, a na dodatek pobieraliśmy lekcje skrzypiec u tej samej pani profesor. Zebin przyjaźnie szczerzył zęby w uśmiechu, zapraszając mnie do zajęcia miejsca obok niego.
- Co to, jedziesz grać do kościoła? - zagadnąłem na przywitanie. W owych czasach, złapanie kontaktu z kościelnym organistą umożliwiało zarobienie pieniędzy na drobne wydatki, a jeśli kościół był popularny, szczęśliwiec taki mógł liczyć nawet na spore zarobki. Jednak odpowiedź Zebina była inna.
- Do Władka jadę... - powiedział niedbale.
- Do Władka?  To chyba pomyliłeś kierunki? -
Dla mnie zwrot "do Władka" oznaczał tylko jedno: tak nazywało się sławne, praskie liceum im. Władysława IV-go.  Kolejna wypowiedź Zebina była jeszcze bardziej zaskakująca:
- Jadę do Opery. Działa tam harcerska orkiestra symfoniczna, a Władek Skoraczewski jest szefem. -
Teraz zacząłem kojarzyć. Od jakiegoś czasu dochodziło do moich  uszu to nazwisko, szeptane po kątach przez kolegów i koleżanki ale ilekroć zbliżyłem się, aby usłyszeć coś więcej, rozmowy zamierały. Intrygowała mnie ta cała konspiracja i oto teraz rzecz się miała wyjaśnić. Zebin opowiedział mi pokrótce, że Władek to w istocie harcmistrz Władysław Skoraczewski - założyciel harcerskiego chóru i orkiestry symfonicznej, działającej przy operze warszawskiej, mieszczącej się w budynku teatru Roma. Gdy Zebin zaczął zachwalać atmosferę panującą w zespole, zainteresowało mnie to w takim stopniu, że zrezygnowałem z pierwszego seansu i zamiast do kina, podreptałem za Zebinem do Opery. Jednak nie wszedłem za nim do środka. Brak instrumentu, jakoś nie legitymizował mnie do tego czynu. Postanowiłem przyjść za tydzień i już ze skrzypcami pod pachą prosić o przyjęcie do zespołu. Stanąłem za to nieopodal  w nadziei spotkania znajomych twarzy. Obserwowałem wchodzących, jednakże z mojej szkoły było zaledwie kilkoro młodszych kolegów. Ostatnią z wchodzących była Jolanta Ryszkowska - skrzypaczka z mojego roku. Spojrzała na mnie z uśmiechem i zakrzyknęła:
- Oleś! Powinieneś tutaj koniecznie przyść. Ja jestem w zespole zaledwie od dwóch tygodni, a czuję się tak, jakbym grała tu całe lata. No i ten gmach...sam rozumiesz...-
Przez cały tydzień zbierałem informacje o zespole. Byłem tak podekscytowany możliwością grania w orkiestrze, że wprost  zamęczałem  kolegów pytaniami. Najbardziej skorym do odpowiedzi był Zebin. Był jednym z koncertmistrzów.  Od niego dowiedziałem się, że zespół ma w planie letni obóz harcerski, polegający na odwiedzaniu z koncertami jednostek wojskowych rozlokowanych na Ziemiach Odzyskanych, a ukoronowaniem tego swoistego turnee, miał być galowy koncert, otwierający Festiwal Moniuszkowski w Kudowie Zdroju. Ponadto Zebin uczestniczył w poprzednim obozie, o którym opowiadał z dużym przejęciem. Podnieciło mnie to do tego stopnia, że nie mogłem spać, a nawet, co rzecz u mnie niezwykła, straciłem apetyt. Gdy moja  mama zobaczyła mnie, dłubiącego w zamyśleniu widelcem uwielbianego przeze mnie kotleta schabowiego, spytała z troską:
- Syneczku, czyś ty aby nie chory? -
Faktycznie, można to było nazwać rodzajem choroby. Dla szesnastolatka, jakim wówczas byłem, możliwość uczestniczenia w tak wspaniałym przedsięwzięciu, była czymś niebywałym. Obawiałem się, a raczej martwiałem z przerażenia na myśl,  że orkiestra  jest już skompletowana i nie potrzebuje nowych muzyków. "Nawet gdybym miał grać na początku w drugich skrzypcach, to i tak, z czasem przebiję się do pierwszych" - myślałem sobie w duchu.
W końcu nadeszła upragniona niedziela. Tak samo piękna, a moje podwórko pachniało wręcz bajecznie. Po szybkim śniadaniu złapałem za futerał i pospieszyłem do Opery. Po drodze znów spotkałem Zebina, słusznie przypuszczając, że jadąc z prawobrzeżnej Warszawy wsiądzie w "4" - kę. Raźniej mi było przekraczać progi Romy u jego boku. Kolega przedstawił mnie Władkowi, który  wydał mi się bardzo energicznym i bystrym mężczyzną. Miał około czterdziestki  i choć starał się sprawiać groźne wrażenie, to na jego twarzy było widać tyle dobroduszności, że mało kto dał się nabrać na ten jego marsowy wygląd. Chwilę mnie wypytywał, do której chodzę szkoły i kto mnie uczy grać,  a potem polecił usiąść za pulpitem w pierwszych skrzypcach. Zwykle następowało to po małym przesłuchaniu ale widać zadziałała tu opinia Zebina o mnie. Tak więc, zaczęło się od małego sukcesu. Nuty były rozłożone i z zaciekawieniem przeczytałem tytuł :
UWERTURA "BAJKA" - kompozytor STANISŁAW  MONIUSZKO
Punktualnie o dziesiątej rozpoczęła się próba. Do pulpitu dyrygenckiego podszedł druh Skoraczewski z jegomościem o nazwisku Łojewski,  którego Władek przedstawił jako kompozytora Suity z pieśniami z Krajów Demokracji Ludowej - jak to się wówczas ładnie tytułowało nasz przezacny obóz. Trzeba było przegrać nowy  fragment owej suity i szybko rozdano nuty. Zrobił to bardzo sprawnie inspektor orkiestry (skrzypek z "drugich skrzypiec") - Bohdan Siedlecki. Dyrygował Władek. Prawdopodobnie chodziło o sprawdzenie brzmienia i ewentualne wyeliminowanie błędów. Odcinek był trudny, szczególnie dla pierwszych skrzypiec, które miały za zadanie zagrać szalenie szybkie i zawiłe solo. Siedząc na końcu, zauważyłem, że conajmniej trzy pulpity przede mną wogóle nie były w stanie podołać zadaniu, jednak bractwo wywijało zawadiacko smyczkami...w powietrzu.  Reszta  zagrała  w miarę sprawnie i może  właśnie dlatego, po zebraniu nut, Łojewski odszedł zadowolony. Teraz zjawiła się przy podium szczupła postać kobieca, ubrana w czarne, długie spodnie, takiż tużurek oraz białą bluzkę z efektownym żabotem.  Przedstawiona jako asystentka głównego dyrygenta p. Bogusława Madeja (jeżeli mnie pamięć nie myli, nazywała się  Urbanyi, lub Urbani) pani dyrygent  energicznie weszła na podium, stuknęła batutą w pulpit i po chwili popłynęła melodia pierwszych taktów uwertury. Próba była żmudna, pani Urbanyi była wymagająca i tak próbowaliśmy do godziny dwunastej. Na przerwę schodziłem spocony jak mysz, bo rzeczywiście dawałem z siebie wszystko. Z przyjemnością opuściłem rozgrzaną tyloma młodymi ciałami salę i zaczęło się poznawanie nowych kolegów. Na pierwszy ogień poszli bracia Jerzy i Marek Kuszakiewicze, zwani skrótowo Kusymi, potem Gregor - też skrót od nazwiska Gregorowicz, no i wreszcie Leszek Taraszkiewicz, czyli Taras. Wkrótce okazało się, że większość ma jakieś ksywy, bądź od nazwiska, bądź od charakterystycznego wyglądu. I tak np. jeden koleś o wąskiej twarzy i wyłupiastych oczach,  grający na instrumentach perkusjnych, nazywany był Karasiem. Mnie się jakoś upiekło i po dzień dzisiejszy pozostałem Olesiem.                  
Było bardzo wesoło i do dziś pamiętam dowcip, opowiedziany przez starszego z braci Kusych - Marka. Dowcip mówił o wycieczce amerykańskiej, oczekujacej na podmoskiewskiej stacji na pociąg do Moskwy. Czas mijał, a pociąg nie nadchodził. Radziecki przewodnik starał się zapobiec narastającej frustracji oczekujących, którym pokończyły się już kanapki i napoje, a wokoło nie było żadnego kiosku.  Zachwalając radziecką komunikację mówił, że z tego oto dworca odchodzą co pół godziny pociągi do Paryża, co godzina do Wiednia, itp. bzdury,  na co zirytowany Amerykanin zawołał:  - No dobrze! Ale my tu już czekamy bite cztery  godziny na pociąg do Moskwy! - Przewodnik popatrzył na niego przeciągle i odparował: - A u was murzynów biją!!! -
Gdy zaczęto nas zwoływać na próbę, miejsce za pulpitem zajmował już Bogusław Madej. Pani Urbanyi chwilę coś do niego szeptała i w pewnym momencie wydawało mi się, że wskazuje na mnie. Ciarki mi przeleciały po plecach, a już za chwilę się okazało, że nie bez powodu. Pan dyrektor przemówił krótko i brzmiało to mniej więcej tak: "Dzień dobry wszystkim. Pora teraz uporządkować nieco miejsca za pulpitami. Ponieważ wszyscy chcą grać w pierwszych skrzypcach, a nie wszyscy się do tego nadają, kilka osób  zostanie przesuniętych do drugich (tu nastąpiło wymienienie tych osób) natomiast ten nowy skrzypek, który nas dzisiaj zasilił, siedzący na końcu (Boże! To przecież o mnie!) usiądzie obok Joli za trzecim pulpitem, a za nimi, zgodnie z własnym sumieniem niech się usytuuje reszta niedobitków." Nikt nie protestował i przetasowanie nastąpiło bardzo sprawnie.  Przesiadając się, nagle poczułem się nieswojo.  Zwółciłem wzrok w lewo i zauważyłem wpatrzone we mnie czarne oczy, należące do pewnej zwiewnej, szczuplutkiej panienki, do złudzenia przypominajacej Japonkę. Gdy nasze oczy się spotkały, panienka uśmiechnęła się mile. Jako młodzieniec, już wówczas nieobojętny na kobiece wdzięki, zadrżałem. - " Nieźle się zaczyna" - pomyślałem, ale już wkrótce uwagę musiałem skupić wyłącznie na dyrygencie.  Pan  Madej okazał się jeszcze bardziej wymagającym dyrygentem od poprzedniczki, ale na tym właśnie polegała żmudna praca orkiestry, aby w końcowym efekcie zabrzmiała ona tak, jak to potem miało miejsce na Pierwszym Festiwalu Muzyki Moniuszkowskiej w Kudowie Zdroju. Co się zaś tyczy owej panienki, sprawa miała swój dalszy ciąg, a właściwie ciągnie się do dziś...
Aleksander Machnacz
M/S Vision of the Seas   
Alaska,  Lipiec 2007.


WOJTEK GRZYMAŁA-SIEDLECKI - wpis z 25 czerwca 2007
Tak więc zaczęło się!  Doskonałe hasło rzucone na ostatnim spotkaniu przez naszego Wielebnego zaczyna owocować. I dobrze. Niech ta akcja stanie się zaczątkiem zbierania wspomnień a co za tym idzie przypominania faktów i zdarzeń z historii CZA ZHP - po jakimś czasie pewnie uda się z tego stworzyć doskonałą monografię, o której przecież od lat marzymy. Tymczasem do dzieła!
Mój pierwszy raz............
     Byłem uczniem 9 klasy Liceum Reytana i tak naprawdę ani mi było w głowie muzykowanie. Ale miałem starszego brata, którego edukacja muzyczna od dziecka była w naszym domu wszechobecna, a to za sprawą  jego ciągłego rzępole... no ćwiczenia na skrzypcach. W owym czasie chętniej już jednak wolał brać do ręki gitarę i z jej pomocą wykonywać rock and rollowe i jazzowe kawałki również wespół z kolegami ze szkoły muzycznej, co zresztą nie było specjalnie akceptowane przez naszego ojca. A jednak dzięki temu moje zainteresowanie muzyką zaczęło kiełkować i wkrótce zapragnąłem również w tym uczestniczyć. Najbardziej podobała mi się trąbka, więc po zdobyciu instrumentu zacząłem próbować. No dobrze, ale gdzie tu Zespół i Władek?
     Bohdan (mój brat) powiedział mi któregoś dnia że wybiera się do zespołu harcerskiego, gdzie jest orkiestra w której będzie grał na skrzypcach. Nie interesowało mnie to specjalnie, ale po pewnym czasie zaczął mnie namawiać żebym tam z nim poszedł, bo mógłbym śpiewać w chórze. Ponieważ do śpiewania trudno mnie było namówić komukolwiek więc raczej nie myślałem poważnie o tej propozycji. Jednak w Reytanie było kilku kolegów, o których wiedziałem, że tam chodzą. O ile pamiętam to był napewno Jurek Cieślawski, Stefan Budziszewski i Romeo (niestety nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska, zdaje się że już nie żyje). Zacząłem więc wypytywać.  Chyba tym co mnie przekonało do pójścia na pierwszą próbę była perspektywa obozu letniego. Więc poszedłem. Pierwsze spotkanie z Władkiem - oczywiście przesłuchanie i przydział do pierwszych basów. Następnie próba w głosach - druh Kośla i nauka pierwszych piosenek harcerskich. To wszystko teraz widzę jak przez mgłę. Nie pamiętam szczegółów ani emocji związanych z tymi pierwszymi próbami i wejściem w krąg nowych nieznanych mi ludzi. Wiem, że było doskonale i od razu wiedziałem że tam zostaję.
     "Mój pierwszy raz" nastąpił jednak jakiś czas (zresztą niedługi) później. To był pierwszy koncert, i to nie byle jaki bo jubileuszowy z okazji trzylecia Zespołu. Sala ROMY, ja na praktykablach z mizernym repertuarem kilku piosenek. Ale mam śpiewać a w tych których nie umiem jeszcze - ruszać ustami. Przeżycie wielkie, trema okrutna.
   Poszedł hymn. I nagle stało się coś co zmieniło całe moje wyobrażenie o tym, w czym uczestniczę. Swobodna i pełna dowcipu konferansjerka Majki. Uśmiechnięty Władek dyrygujący koncertem. Utwory jakich nie znałem, a w których przecież biorę udział. No i występy kolegów - Trio - Cieślawski, Kijowski, Kryński śpiewający dowcipną balladę o miastach, Jurek Kijowski z niezapomnianą balladą o ułanie, Ala Pukówna z swym "artystycznym gwizdem". Zespół dixilendowy, soliści,  orkiestra pod batutą pani Urbanyi-Świrskiej wykonująca uwerturę "Bajka" Moniuszki. I wiele innych, których już nie pamiętam. Atmosfera na sali entuzjastyczna.
     Zostałem w Zespole na wiele lat. Było mnóstwo wspaniałych koncertów, obozów i przeżyć. Były też koncerty jubileuszowe z okazji kolejnych rocznic o których warto będzie jeszcze pisać. Ale ten "mój pierwszy raz" pozostanie na zawsze najsilniejszym przeżyciem związanym z Władkiem i Zespołem.


GRZEGORZ MORKOWSKI - wpis z 24 czerwca 2007
Poza "moim pierwszym razem", hasłem tak teraz popularnym i tak obiecująco wieloznacznym... proponuję też i inny wątek, wąteczek może, a mianowicie "co mi dał ten cały Zespół?". Sądzę bowiem, patrząc na mój własny ale i nie tylko, przykład, Zespół dał wiele. Na pewno nie wszystko, ale wystarczająco dużo, aby o tym napisać. W moim bowiem przypadku, Zespół (a Zespół to WY, czy też MY a na pewno WŁADEK) zrobił z JEDYNAKA (!!!), mamuni i tatunia pociechy - NORMALNEGO człowieka. Tych, którzy mnie dobrze znają proszę o oszczędzenie komentarzy do słowa "normalny"...

Po prostu sądzę, że byłem na całkiem dobrej drodze do niesamowitego samozadowolenia z siebie, przyjęcia niepodważalnego założenia, że cały świat (ludzie, chryzantemy, Słońce, mrówki i koty czarne) istnieje tylko dla mnie, że to wszystko mi się należy, że sam w przypływie dobrego humoru mogę się czasem z kimś czymś podzielić, ale tylko w przypływie (dotyczy też gotówki), że jestem najwspanialszy, najzdolniejszy i najpiękniejszy też. "A tuś mi!" - zareagował na to Zespół i szybciutko i nawet bezboleśnie (nie wykonano na mnie ani jednej kocówy, a teraz to sobie możecie nakukać...) z tego wyleczył. Pokazał bowiem wielu znacznie zdolniejszych (a skromniejszych), wspanialszych i wybitnie urodziwych. Pokazał na czym polega prawdziwe życie - na życiu nie OBOK ale RAZEM z ludźmi. Pokazał, że obrażać to się można, ale wyłącznie na własną szkodę, znacznie lepiej jest się dogadać, choć czasem nie bywa to przyjemne.

I to nie chodzi tylko o koegzystencję na obozach, gdzie działanie na własne konto wcześniej czy później kończyło się Prostowaniem Nocnym (koc, ręczniki itp. akcesoria) czy Dziennym (ewidentne olewanie takiego aspołecznego osobnika), ale w ogóle o tak zwaną zespołową pracą. Pracą, której nie uczy nas dom, i niestety rzadko, o ile w ogóle, uczy nas szkoła. Pracą, której nawet w pracy (po szkole trzeba niestety coś robić dla pieniędzy...) nie nauczą, choć bardzo by tego chcieli. Nie nauczą, BO SAME NIE UMIĄ!!!. A my, po szkole Władka, zazwyczaj umiemy.

Dzięki na przykład próbom - nie indywidualne wydobywanie dźwięków (daj Boże czystych) ale ZESPOŁOWE. Na koncertach - gdzie zaobserwowałem zjawisko dziwne, piękne i tylko tam mi dane - świadomość uczestniczenia w czymś naprawdę wielkim i innym niż to, co może nas spotkać w zwykłym życiu - świadomość tworzenia, ulotnej co prawda, ale często niezapomnianej atmosfery wspólnego występu. Boziu jedyny, jakże to uskrzydlało, jakże wzmacniało, jakże się chciało wówczas żyć. Niby taki palant głupi stojący w drugim rzędzie od góry, po prawej (patrząc od dyrygenta) stronie, palant otwierający synchronicznie z sąsiadującą resztą swoją paszczę a jednak... artysta... Nieodłączny fragment większej i wspanialszej całości. Dokładający swój mały słodki kawałeczek do wielkiego słodkiego ciacha, jakim było wykonanie utworu. Świadomy, że właśnie oto się spełnia - marzenie, nagroda za tygodnie prób, mozolne ćwiczenia...

Zespół nauczył tego. Do końca życia. Naprawdę potem było mi w życiu znacznie łatwiej. Nie, nie chodzi tu tylko o tablice rejestracyjne do poprzedniego samochodu - sąsiad "zanabył drogą kupna" coś nowego, a że był właśnie z gatunku tych, co w Zespole nie byli, więc sądził, że mu się wszystko należy i załatwił więc sobie dwie dziewiątki w numerze i to nawet tanio podobno. Ja "zanabyłem" coś gorszego i to dwa tygodnie później, ale dostałem maksa - dziewiątek cztery! W okienku w Urzędzie, w Wydziale Komunikacji siedziała dziewczyna od Władka. Sąsiad z trudem, ale przeżył, sąsiad był twardy, z telewizji...

Łatwiej mi było, dzięki Zespołowej szkole życia, także i w pracy. Takich, co w ich mniemaniu, są ponadprzeciętni, nie brakuje. Nigdy nie dałem się im zdołować, przykucnąć i podwinąć ogon pod siebie, ponieważ dzięki Zespołowi, wiedziałem, jak wyglądają ludzie prawdziwie ponadprzeciętni i jakie mają czasem zupełnie przeciętne problemy. Nie dałem się zwiariować. Na pierwszy oka rzut mogłem rozpoznać, kto się do współpracy nada a nad kim trzeba będzie ciężko popracować. A to pozwalało uniknąć wielu niepotrzebnych konfliktów wywoływanych jednakowym podejściem do każdego z nich.

Władek był mistrzem indywidualnych rozmów i indywidualnego podejścia. Czasem robił to nieco niezdarnie, ale zawsze z wdziękiem. Słynny przykład - nazwał mnie kiedyś okropnym bodajże pawianem, co mnie nie ucieszyło za bardzo, ale też i nie chciałem z tego powodu od razu odbierać sobie życia, więc dla kawału zacząłem udawać i śmiertelnie obrażonego i poniżonego. Po trzech dniach takiej ciężkiej atmosfery Władek nagle, ni z gruszki ni z pietruszki i niby przypadkiem wystrzelił w niebo stwierdzeniem, że "pawiany to bardzo mądre zwierzęta". Skręcając się ze śmiechu podałem mu wreszcie "łapę" choć świadomość, że jestem jednak pawianem, tyle, że bardzo mądrym, trochę mi w dalszym ciągu przeszkadzała.

Tuż po odejściu Władka sądziłem, że Zespół tak naprawdę, to nieco nas i skrzywdził. Bo pokazał świat wyjątkowy, NASZ ZESPOŁOWY, a gdzie drugi taki? Przez te wszystkie lata, szkoła średnia, studia, najpiękniejszym i najszczęśliwszym dniem był dzień wyjazdu na obóz, dniem najgorszym był z obozu powrót. Znacznie gorzej było iść do normalnej pracy, normalnych problemów, normalnej odpowiedzialności. Było to gorzkie, przykre i nieciekawe, bo... NIE BYŁO WŁADKA. Który brał zawsze w ważnych sprawach, całą odpowiedzialność na siebie. Bo nie było ZESPOŁU, gdzie wiadomo było czego po kim się można spodziewać. Byli ludzie obcy, często niesamowicie zwyczajni, nudni i nieciekawi. Zespół jawił się jako sama Elita, zbiór ludzi naznaczonych, specjalnych. Życie wymagało obcowania z ludźmi zwykłymi. "Miałem żal" do Władka, że po Zespole nie skombinował nam specjalnych biur, uczelni czy urzędów, pełnych odpowiednich ludzi, takich jak w Zespole, w przerwach rzecz jasna podśpiewujących "Choć biedy dwie" i "Na szlakach kormorana czuwaj!". Że podwyższył nam poziom za wysoko i potem nikt i nic nie wytrzymywało żadnych porównań, wszystko wyglądało nieodpowiednio. Ale szybko się tego oduczyłem, pamiętając o tym, czego nauczał Władek - że w każdym człowieku jest ogromnie dużo talentów, dobra i zalet i tylko wystarczy umieć je znaleźć i pokazać. Władek to umiał, my wcale nie byliśmy superludźmi, to on z nas robił kogoś "ponad". A ilość miejsc była niestety ograniczona.
Trzymajmy- się razem...


STASZEK SUBDA - wpis z 22 czerwca 2007
Witajcie
Mój "pierwszy raz" miał miejsce prawdopodobnie w 1960 roku. Do przyjścia na spotkanie z jedną moich największych przygód namówił mnie mój przyjaciel Zdzisiek Świętorzecki, z którym znam się od 3 klasy podstawowej (potem razem chodziliśmy do Reytana i do tej samej grupy na Polibudzie). Zdzicho był wówczas facetem małomównym i niewiele się od niego dowiedziałem - gdzie idziemy, co będziemy robili, poza tym, że będzie fajnie i że idziemy do "Romy" na ul. Nowogrodzką. O operze jako sztuce i "Romie" miałem blade pojęcie. Nie dość tego, nawet nie wiedziałem, że lubię śpiewać. Pierwsze spotkanie z Zespołem - "Młodszym Zespołem" odbyło się w wielkiej sali prób baletu, w której potem mieliśmy próby. Zostałem bardzo sympatycznie przyjęty i w zasadzie nie miałem wrażenia, że jestem nową osoba w nieznanej grupie fajnych chłopaków i dziewczyn. Tym, że byłem "nowy" wyróżniało mnie to, iż byłem tylko słuchaczem jeszcze gorących wspomnień po letnim, podobno wyjątkowo mokrym obozie w Turawie. Potem było przesłuchanie, które prowadziła "Gama" - tak ją wszyscy nazywali, a ja do dziś nie wiem (albo nie pamiętam) jak naprawdę się nazywała. Poproszony o zaśpiewanie czegokolwiek, ciężko przerażony, stremowany i zaskoczony zaproponowałem to co ostatnio przerabialiśmy na lekcjach śpiewu w szkole, tj. "Warszawiankę z 1905 r." Musiało to wypaść wyjątkowo pociesznie ale nikt nie dał mi do zrozumienia, że coś nie tak ... Potem zaśpiewałem gamę w podanej tonacji, kilka innych dźwięków zagranych przez "Gamę" i ... zostałem przyjęty.
Zaczęły się mozolne próby i poznawanie repertuaru, a ja nawet nie podejrzewałem jaka mnie czeka frajda, która wciągnęła mnie na dobre do Zespołu. Były to występy na prawdziwej scenie z prawdziwymi artystami, w prawdziwych przedstawieniach: "Borysie Godunowie" i "Carmen". W trakcie tych przedstawień poznałem Władka, choć jeszcze nie wiedziałem, że to Nasz Władek. Było to tak. W trakcie epizodu w "Carmen", w którym dzieciaki bawiące się w wojsko (to my) śpiewały ... idzie wojsko tłum w około, szable błyszczą ziemia drga ... Władek podszedł do naszej grupki i między innymi mnie wziął pod brodę podziwiając naszą dzielność. Zmieszany byłem nieprawdopodobnie a głos uwiązł mi w gardle. Uf ... do tej pory ciarki chodzą mi po grzbiecie. Do dziś ten epizod jest grany przez dzieciaki w Teatrze Wielkim. W trakcie każdego przedstawienia zawsze coś nadzwyczajnego działo się na scenie. Ale to opowieść na inną okazję. Niemniej największą chłopięcą przygodą, na co każdy z nas czekał, było to co działo się przed przedstawieniami. Przychodziliśmy znacznie wcześniej niż należało po to, by w strojach piratów, łapserdaków i innych wymyślonych postaci przebrani w rekwizytorni, ze szpadami itp. ganiać się po ciemnych, zaczarowanych korytarzach i zakamarkach dawnej "Romy".
Potem nagle i bez mojej zgody zaczęło się coś dziać z moim głosem. Okazało się, że to mutacja i że moja artystyczna przyszłość nie ma pewnie już przyszłości. Jak ja się myliłem. Moja przygoda z Zespołem, której sami doświadczyliście, rozpoczęła nowy etap. Dopiero w Starszym Zespole poznałem tego Pana o tubalnym głosie, niezwykle energicznego, srogiego, dowcipnego (śpiewacie jak stara baba na nocniku - to była częsta uwaga Władka kiedy nie był zadowolony z basów gdzie potem śpiewałem), który w "Carmen" podjął mnie pod brodę. No a potem .... potem moim pierwszym przeżyciem była Kudowa i nasza inauguracja Festiwalu Moniuszkowskiego. Tego się nie zapomni - tak jak Naszego Władka - do końca życia.
Czuwaj. Serdecznie Was wszystkich pozdrawiam.
Staszek      
P.S.
A zdjęcia z tamtych czasów nie mam to nie załączam.
Kochani przekazujcie zdjęcia z wcześniejszych czasów, tak jak ustaliliśmy na ostatnim spotkaniu w szkole u Marka.


LIDKA MATUSZEWSKA
Mój pierwszy raz….w Zespole???  No cóż, to dość trudny temat, zwłaszcza, że został "zadany" przez Księdza Darka. No, ale przecież zadane lekcje trzeba odrobić…
Miałam 7 lat, gdy którejś  niedzieli Ewa Widenka - moja sąsiadka, zaprosiła mnie na próbę do chórku kościelnego. Nie byłam zachwycona, no, ale skoro już na pewno nie mogłyśmy tego dnia razem się bawić - poszłam z nią.
W salce katechetycznej przy fortepianie stała sympatyczna, niska pani i mocno kichała. Cały nos miała w czarnym proszku. Obok Niej stał jakiś mocno starszy człowiek (mógł mieć nawet 17 lat!) i przekomarzał się, również kichając. Zaczęłam się obawiać, że to jakaś epidemia…Sympatyczna Pani zwróciła się do mnie: O, mamy nową chórzystkę!, na co zaprzeczyłam gwałtownie, bo nigdy w życiu nie śpiewałam i na pewno nie lubiłam tego robić. Usiadałam sobie skromnie z boku, ale próba potwornie mnie znudziła i zaczęłam śpiewać: najpierw jakieś "ma-ma-mo-mo", a potem jakąś pieśń - po swojemu, w swojej, indywidualnej tonacji, mniej więcej podkładając  tekst…Po kilku miesiącach zaśpiewaliśmy w Kościele, a ja zaczęłam chwalić się, że ŚPIEWAM W CHÓRZE! Niestety, po wakacjach pani Daria Iwińska nie prowadziła już chórku, straciłam więc kompletnie zainteresowanie śpiewaniem. I wtedy pani Daria zadzwoniła do Ewy i do mnie z propozycją śpiewania w Teatrze Wielkim, w chórze u jakiegoś Skrowaczewskiego, czy Skoraczewskiego…No i poszłyśmy - Ewa  tydzień wcześniej, więc była już weteranką , kiedy prowadziła mnie przez długie korytarze na V piętrze. Znalazłam się w olbrzymiej Sali, pełnej rozbawionych dzieci w moim wieku i trochę starszych.
Pani Daria z Panią Krysią Wasilewską rozpoczęły rozśpiewanie - już wiedziałam, że tak nazywa się to "ma-ma-mo-mo". Nagle drzwi otworzyły się i jak burza wpadł do Sali pan - niski, grubawy, z bardzo dużymi brwiami. Zapanowała cisza. Niski, grubawy przywitał się szarmancko z paniami, krzyknął do nas: "Czuwaj! Kto jest pierwszy raz - proszę do sali obok na przesłuchanie!" Zadrżałam ze strachu. Jakie przesłuchanie, przecież moja pani Daria kazała mi usiąść z altami - cokolwiek miałoby to znaczyć! No, ale wyglądało, że ten niski ma tu dużo do powiedzenia i nie było dyskusji. Weszliśmy do pustej sali. Niski usiadł przy fortepianie i zaprosił mnie pierwszą.
-Jak masz na imię? - zapytał
-Lidka - ledwie udało mi się wyjąkać
- No to zaśpiewaj ten dźwięk - i uderzył jednym palcem w klawiaturę. Coś, co z siebie wydałam było zupełnie dowolną wariacją na temat podanej nutki..
-A może ten?
-To jeszcze ten? …..A może znasz jakąś piosenkę? - usiłował za wszelką cenę wykrzesać ze mnie choćby cień nadziei na  chórzystkę. Chyba przekonała  Go moja nieśmiałość - śpiewałam bardzo cicho, więc rokowałam nadzieję, że swoim buczeniem nie zagłuszę reszty chóru.
- No, dobrze, zostań. Będziesz śpiewała w altach…
Tak poznałam Człowieka, dzięki któremu przeżyłam najpiękniejszą przygodę życia.
 













Bookmark and Share

Wpisy z miesięcy
Chmura tagów
Nasze sprawy Wspomnienia
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego